Prawie 900 Polaków z ponad 150 załadowanymi furmankami przedostało się z Nowogródzkiego Okręgu AK w okolice stolicy, by pomóc Powstańcom Warszawskim. Przechytrzyli Niemców stosując fortele w stylu Zagłoby i „oszwabili szwabów”. Wśród akowców było czworo przyszłych elblążan: Aleksandra Obrycka „Szarotka”, Antoni Burdziełowski „Wir”, Kajetan Komorowski „Czarny” oraz kapelan o. Hilary Pracz Praczyński „Gwardian”.
Powstańcy Warszawscy nie tylko walczyli na barykadach w stolicy, ale także w Puszczy Kampinowskiej, która była wolna od Niemców przez dwa miesiące. Nie mówili jak warszawiacy, ale ze śpiewnym kresowym akcentem. Wyruszyli o godz. 16.00 dnia 29 czerwca 1944 roku ze wsi Starzynki, rejon wołożyński, okolice Mińska. Na rozkaz dowódcy ppor. Adolfa Pilcha „Góry”, cichociemnego udali się na południe w okolice Warszawy. Pod koniec lipca byli w Puszczy Kampinowskiej.
Zdrada sowieckich sojuszników
Pewnie kresowi żołnierze „Doliny” nie wyruszyliby na pomoc Powstańcom Warszawskim, gdyby nie zdradziecka postawa Sowietów i zbliżający się front wschodni. Okazała się błędem współpraca nowogródzkich akowców z Sowietami. W grudniu 1943 roku porwali oni dowódców m. in. ppor. „Lewalda” i wywieźli do Moskwy, a część partyzantów wcielili siłą do Armii Czerwonej, a pozostałych zamordowali. Zapasy amunicji skonfiskowali czyli ukradli.
W tym czasie szwadron kawalerii z Antonim Burdziełowskim ps. „Wir” przebywał we wsi Chotów. Gdy dowódca chorąży/rotmistrz Zdzisław Nurkiewicz ps. „Noc” dowiedział się o rozbrajaniu kolegów, to samo rozkazał uczynić wobec 70 Sowietów. Nie zabił ich, ale puścił wolno bez broni. Ułanom udało się uniknąć aresztowania i rozbrojenia. Mało tego u jednego z zatrzymanych dowódców z oddziału im. Czapajewa z Brygady im. Stalina znaleźli ściśle tajne rozporządzenie bojowe z 30 listopada 1943 roku, dotyczące rozbrojenia polskiego oddziału:
„1 grudnia 1943 roku, punktualnie o 7 rano we wszystkich miejscowościach powiatów przystąpić do rozbrajania wszystkich legionistów „partyzantów”. […]. Jeśli podczas rozbrajania legioniści będą stawiali opór, należy użyć siły aż do rozstrzelania. W przypadku użycia broni rozstrzeliwać na miejscu”.
O tym znalezisku chorąży/rotmistrz „Noc” poinformował dowódcę oddziału im. Czapajewa i zagroził, że zabije sześciu jego oficerów będących w niewoli, jeśli nie wypuści wszystkich aresztowanych Polaków. Za jednego „legionistę” zginęłoby pięciu Sowietów.
Taktyczny pakt z Niemcami
Po zdradzie Sowietów ppor. Adolf Pilch „Góra” utworzył nowy oddział z 40 ocalałych z pogromów akowców. Gdyby nie ryzykowna decyzja dowódcy jego prawie nieuzbrojeni żołnierze wpadliby w ręce Sowietów. Zawiązał on lokalny, taktyczny pakt z Niemcami w zamian za dozbrojenie, była to jedyna szansa ochrony ludności przed sowieckimi partyzantami. Życie pokazało, że „Góra” miał rację, liczba żołnierzy wzrosła dziesięciokrotnie, już w listopadzie 1943 roku. Akowcy kontynuowali walkę z Sowietami, aż do końca czerwca 1944 roku. Mieli już ponad 800 ludzi.
W kwietniu 1944 roku zwiad chorążego/rotmistrza Zdzisława Nurkiewicza „Noc” otrzymał oficjalną nazwę Dywizjon Kawalerii 27 Pułku Ułanów im. Króla Stefana Batorego.
Na pomoc Warszawie
Antoni Burdziełowski pod datą 3 czerwca 1944 roku zapisał:
„W partyzantce byłem w kawalerii. Przydzielono mi ludzi celem zorganizowania III plutonu. Byłem jego dowódcą. Przybyłem na m. p. [miejsce postoju – GW] w Starzynkach”.
Pod datą 24 czerwca 1944 roku informował, że jego pluton jest gotowy do walki w 3 szwadronie 27 pułku ułanów, którym dowodził chorąży Nurkiewicz.
Mjr Maciej Kalenkiewicz, „Kotwicz”, dowódca Zgrupowania „Południe” nie przybył z przewodnikami jak było ustalone, więc samodzielny marsz na Wilno (160 km w linii prostej), by walczyć o miasto był nierealny. Wobec zbliżającego się frontu dowódca całego Zgrupowania Stołpeckiego ppor. „Góra” podjął decyzję wymarszu, by wspomóc Warszawę w walce w Niemcami. Jak niezwykłe było to dokonanie, niech świadczy fakt, że 861 żołnierzy pokonało przez 30 dni forsownego marszu 400 kilometrów przez tereny zajęte przez wroga. To było „prawdziwe” wojsko, umundurowane i wyposażone: w 919 sztuk broni, w tym maszynowej, granatniki, karabiny i pistolety oraz 794 granaty i prawie 200 tys. sztuk amunicji.
Wymarsz ze wsi Starzynki rozpoczął się o godz. 16.00 w dniu 29 czerwca 1944 roku. Warto wspomnieć, że przed południem rozpętała się gwałtowna burza, huk piorunów przygłuszał odgłosy zbliżającego się frontu. Jak opisuje Marian Podgóreczny „Żbik”, ułan zgrupowania, jeden z piorunów uderzył w dom, w którym mieściła się kwatera dowództwa. Niektórzy uznali to za zły znak, a inni za dobrą wróżbę, tym bardziej, że partyzanci szybko ugasili pożar, a zza chmur niebawem wyszło słońce.
Antoni Burdziełowski zapisał krótko po żołniersku:
„29 VI 44 r. wyjazd ze Starzynek”.
Pożegnanie i karabiny na wieszakach
„Wir” zdążył się pożegnać z rodziną. Zapisał tylko: „Byłem w domu”. Natomiast tak zapamiętał to Ignacy, jego bratanek.
„Tylko w drodze marszu do Warszawy w czerwcu – lipcu 1944 roku, zajechał [Antoni Burdziełowski – GW] na koniach z kilkoma kawalerzystami do rodzinnego domu w Hradkach, aby pożegnać się z rodziną. Jako dziecko pamiętam obrazki z tamtych dni: konie, obiad żołnierzy w salonie, karabiny na wieszakach, pistolet oglądany u stryjka na kolanach, przed gankiem młodych chłopaków trzymających konie za uzdy, siebie na koniu przed stryjkiem w siodle”.
Daleko niosło się gromkie „hurra”
Pamiętną sytuacją było przekroczenie wpław rzeki, bliskiej sercu każdego kresowiaka. Plutonowy Burdziełowski odnotował 15 lipca:
„Przejście Bugu, rozbicie Niemców”.
Przeprawę jako pierwszy zakończył 3. szwadron z plutonem Antoniego około godz. 21.30. Po sześciu kilometrach marszu dotarli do Dzierzb. Nazajutrz, to jest w niedzielę 16 lipca 1944 roku na błoniu za miasteczkiem partyzanci zbudowali ołtarz polowy, przy którym o. Hilary odprawił mszę św., a po jej zakończeniu zaintonował „Boże coś Polskę”. Śpiewali wszyscy, nie tylko żołnierze, ale i licznie zgromadzeni mieszkańcy miasteczka i okolic.
Po zakończeniu nabożeństwa por. Adolf Pilch „Góra”, dowódca zgrupowania wyjaśniał powody czasowego zawieszenia walki z Niemcami. Chodziło o to, by powrócili do oddziału żołnierze, których pojmali do niewoli Sowieci. 150 partyzantów odzyskało wolność. Niestety nie udało się odbić dowódcy mjra Wacława Pełki i jego najbliższych współpracowników zaproszonych do sowieckiego sztabu partyzanckiego na odprawę, która okazała się pułapką.
Dziś ostatecznie odwołuję rozkaz nie atakowania Niemców i ich satelitów. Skończyliśmy ostatecznie wojnę z sowieckimi „towarzyszami”. Będziemy kontynuowali chlubne tradycje naszego oddziału: pamiętnej dla nas wszystkich zwycięskiej walki z niemieckim garnizonem w Iwieńcu, krwawych walk w czasie blokady Puszczy Nalibockiej, akcji w Rakowie i boju pod Poleczką…
– zakończył por. „Góra”, ponieważ partyzanci okrzykami radości zagłuszyli jego słowa. Na ten rozkaz czekali z niecierpliwością od pół roku. Jak wspominał Marian Podgóreczny „Żbik” wszystkich ogarnął istny szał. Żołnierze wyrzucali w górę polówki, potrząsali karabinami – jakby Niemcy byli na odległość strzału. Daleko niosło się gromkie „hurra”. Wśród nich byli: Aleksandra Obrycka „Szarotka”, Antoni Burdziełowski „Wir” i Kajetan Komorowski „Czarny” oraz kapelan o. Hilary Pracz Praczyński „Gwardian”.
Czterech esesmanów bez szans
Rozkaz dowódcy o wznowieniu atakowania Niemców partyzanci natychmiast wykonali. Na miejscu postoju zgrupowania wachmistrz/porucznik Józef Niedźwiecki „Szary”, dowódca 2 szwadronu nakazał zatrzymanych wcześniej żandarmów rozstrzelać. W tym samym czasie do Dzierzb wjeżdżał niemiecki samochód osobowy. Na ubezpieczeniu stała sekcja elkaemu (lekkich karabinów maszynowych). Już wiedzieli, że można do Niemców strzelać. Podpuścili auto najbliżej jak to było możliwe, zanim otworzyli ogień. Samochód zarył w przydrożnym rowie. Z auta wyskoczyło czterech esesmanów. Nie mieli szans. Wszystkich pochowano w pobliskim lesie. Jednemu z Niemców partyzanci zabrali teczkę z dokumentami.
Nocne pertraktacje
17 lipca 1944 roku zgrupowanie wyruszyło z Dzierzb w dalszą drogę. Po namyśle por. Pilch, zdając sobie sprawę z ryzyka, zdecydował o marszu w kierunku Nowego Dworu Mazowieckiego i przejścia mostu przez Wisłę, obstawionego przez Niemców. Zanim partyzanci tam dotarli, 21 lipca w południe w miejscowości Stupak zatrzymali ich żołnierze z RONA (Russkaja Oswobotietielnaja Narodnaja Armia). Przez całą noc pertraktacje prowadził por. Franciszek Rybka „Kula”, cichociemny. Udało się.
Unikając walki zgrupowanie nie niepokojone przez nieprzyjaciela odeszło kierując się na Nowy Dwór Mazowiecki. Szosą przed tą miejscowością jechały transporty Niemców i ich sprzymierzeńców. Gdy nastąpiła przerwa, opustoszałą drogą zgrupowanie przeszło na drugą stronę. O godz. 18.00 w dniu 25 lipca wszyscy żołnierze zameldowali się na rynku w Nowym Dworze Mazowieckim. Drogę przez most na drugi brzeg Wisły zagrodzili Niemcy, dowodzeni przez sędziwego pułkownika, którego delegacja z por. Rybką, władająca perfekt językiem niemieckim, przekonywała, by przepuścił „sojuszników”. On jednak, jak typowy służbista, żądał dokumentów.
„Oszwabiliśmy szwabów”
Tym razem główną rolę odegrał chorąży Stefan Andrzejewski „Wyżeł”. Gdy już niemiecki pułkownik tracił cierpliwość, zameldował mu się w pruskim drylu z bawarskim akcentem. Przypomniał, że walczył podczas I wojny światowej na froncie zachodnim, wymienił nazwę oddziału, dowódców i miejsca walk. Jak się okazało byli w tym samym pułku. Potem Polak bezczelnie zażądał zaopatrzenia swojej jednostki w lekarstwa, amunicję oraz zaprowiantowania. Wyrzekał, że przeszli w upale kilkaset kilometrów i jeszcze muszą czekać na przejście przez most. Udało się. Pułkownik służbista dał wreszcie zezwolenie i wyznaczył postój Dziekanowie Niemieckim. Polacy dla dobra sprawy nie prostowali, że polskim. Por. Rybka tak oznajmił czekającym na wieści:
„Oszwabiliśmy szwabów. Obiecali nawet czterodniowe zaprowiantowanie!”.
Czekający na rozstrzygnięcie mieli nerwy napięte do ostatnich granic. Gdyby się nie udało, byli pewni, że Niemcy by ich rozstrzelali. Dowódca wszystkich ułanów chorąży „Noc” uspokajał się kolejnym łykiem samogonki z manierki. Gdy znaleźli się po drugiej stronie mostu zaśpiewał na cały głos żurawiejkę:
Lejbgwardziści donżuani to nieświescy są ułani.
Nie wiemy jak reagował Antoni Burdziełowski, ponieważ przejście przez Wisłę wprawdzie odnotował, jednak bez żadnych szczegółów.
O tym co było dalej, opublikuję na Facebooku, w rocznicę przybycia oddziału por. „Góry” „Doliny” do Puszczy Kampinowskiej, 27 lipca.
Grażyna Wosińska, przewodnicząca Elbląskiego Komitetu Upamiętniania Weteranów