Trzeba działać, kiedy jest ciemno, zimno i do tego jeszcze strzelają. Lekarz Andrzej Tarasiuk łączy trudny i odpowiedzialny zawód chirurga naczyniowego ze służbą żołnierską w 4 Warmińsko-Mazurskiej Brygadzie Obrony Terytorialnej.
Jak to się zaczęło?
— Wojsko jest moją pasją od dziecka. Zawsze interesowałem się historią. Jako nastolatek czytywałem różne książki na temat II wojny światowej, a wcześniej jeszcze oczywiście „Trylogię” Sienkiewicza.
I to wszystko zaowocowało decyzją o wstąpieniu do WOT?
— Była to na pewno realizacja marzeń, choć bezpośrednią przyczyną tej decyzji było to, co zaczęło się dziać za naszą wschodnią granicą. Konflikt na Ukrainie trwa już przecież od roku 2014, a w czasie ostatniego roku wszedł w „gorącą fazę” bezpośredniej konfrontacji zbrojnej. Wtedy ta pasja zwana „zainteresowanie wojskiem” po prostu we mnie ożyła.
Lekarze są w wojsku zawsze potrzebni – szczególnie chirurdzy leczący urazy odniesione przez żołnierzy w czasie akcji, nie tylko na polu walki.
— Początek współczesnej medycyny pola walki sięga roku 1993 i bitwy w Mogadiszu w Somalii znanej z filmu „Helikopter w ogniu”. W czasie całej akcji wzięło udział 160 komandosów, z pośród których 18 zginęło a ponad 70 zostało rannych. Żołnierze zostali wcześniej przeszkoleni przez cywilnych ratowników z udzielania pomocy i wszyscy zadawali sobie potem pytanie: „Dlaczego pomimo takiego dobrego przeszkolenia odnieśli komandosi tak duże straty?”. Pierwsza publikacja naukowa na temat medycyny pola walki ukazała się w roku 1996 i od tamtej pory wciąż prowadzi się badania w tym kierunku. To, co w niej fascynuje, to bardzo dokładne i precyzyjne przemyślenie jej zasad przez jej amerykańskich twórców.
Co odróżnia medycynę pola walki od medycyny cywilnej?
— To, że trzeba działać, kiedy jest ciemno, zimno i do tego jeszcze strzelają. Inaczej udziela się pomocy w centrum Warszawy, a inaczej w trakcie walki w centrum Bagdadu. Tam nie można liczyć na to, że przyjedzie pogotowie i zabierze pacjenta natychmiast do szpitala. On musi nieraz przetrwać wiele godzin. A poza tym urazy, których doznają żołnierze, mogą nieraz spowodować śmierć w ciągu kilku minut i nie ma tutaj czasu na jakieś wyrafinowane procedury. Zapadło mi w pamięć stwierdzenie, że „skoro uczymy się strzelać, czyli jak skutecznie robić dziury, to musimy także wiedzieć, jak je załatać”.
Czyli bierzemy opaskę uciskową Staza, zaciskamy tętnicę, żeby nie krwawiła i mamy godzinę lub trochę więcej, zanim ręka dozna nieodwołalnej martwicy?
— Ta martwica wywoływana przez Stazę jest także pewnym mitem. W Iraku na ponad tysiąc przypadków założenia Stazy nie odnotowano ani jednej amputacji z powodu niedokrwienia. Chociaż wielokrotnie przekroczono ów „mityczny” czas jednej godziny uciskania tętnicy. Staza może być założona nawet przez kilka godzin, tylko wtedy zdejmowanie jej wymaga zachowania pewnych procedur. Niezachowanie ich może rzeczywiście pacjenta zabić, dlatego tak ważne jest zapisanie na Stazie godziny jej założenia. Istnieją też procedury pozwalające podczas udzielania pomocy na polu walki albo zamienić daną Stazę na inną, założoną bardziej obwodowo, albo zastąpić ją przez opatrunek uciskowy.
Oprócz tego, że tutaj każda sekunda się liczy, kiedy wokół nas latają pociski i „ciemno, zimno i do domu daleko”, co jeszcze odróżnia medycynę pola walki od zwykłej medycyny cywilnej?
— Ważnym aspektem, który na szczęście także u nas zaczyna być już dostrzegany, jest niebezpieczeństwo odmy opłucnowej, kiedy powietrze przedostaje się do jamy klatki piersiowej i zaczyna uciskać płuco, powodując jego zapadnięcie. Występuje ono nie tylko w związku z postrzałem w klatkę piersiową. Także tępy uraz – na przykład strzał przechwycony przez kamizelkę kuloodporną, kiedy płyta balistyczna wyhamuje impet pocisku i zatrzyma go – może spowodować uszkodzenie płuca i powstanie odmy. Pomimo tego, że nie będzie żadnych zewnętrznych obrażeń otwartych.
I wtedy jedyny sposób na uratowanie pacjenta to odbarczenie tej odmy. W warunkach bojowych polega ono na nakłuciu klatki piersiowej i wypuszczeniu nagromadzonego w niej powietrza.
Z czasów I wojny światowej pochodzi pojęcie „stopy okopowej” – odmrożonej zimą, w ciężkich warunkach….
— Ten problem nadal występuje, co możemy obserwować na przykład podczas działań wojennych na Ukrainie. Obecnie na pewno mamy więcej możliwości udzielenia pomocy w takim przypadku, niż mieli medycy 100 lat temu, natomiast niestety przy odmrożeniach to się kończy często amputacją.
Teraz za panem kurs Sonda, po którym otrzymał pan stopień kaprala. Czy teraz kurs oficerski Agrykola?
— Zastanawiam się nad tym, aczkolwiek nie podjąłem jeszcze żadnej decyzji w tym kierunku. Na razie objąłem dowództwo sekcji w plutonie bojowym i odnajduję się w tym. Kiedy pojawi się możliwość innego realizowania obu moich pasji, na pewno wezmę to pod uwagę.
Będąc w Wojskach Obrony Terytorialnej starszym ratownikiem, chciałem poszerzać swoją wiedzę z zakresu medycyny pola walki. Pojechałam na kurs, na którym poznałem dwóch weteranów jednostki komandosów, doświadczonych ratowników pola walki, po najlepszych kursach w Stanach Zjednoczonych. Chorąży rez. Łukasza Sikora „SIKOR” oraz mł. chor. rez. Krzysztof Pluta „WIR” prowadzili wówczas szkolenie z udzielania pierwszej pomocy przy postrzałach. „WIR” kiedy dowiedział się, że jestem chirurgiem naczyniowym zaproponował mi najbardziej zaawansowany kurs i tak zaraziłem się pasją do medycyny pola walki. Teraz podczas szkoleń rotacyjnych w 4 Warmińsko-Mazurskiej Brygadzie Obrony Terytorialnej staram się przekazywać moją wiedzę medyczną młodym żołnierzom podczas szkoleń medycznych.
Rozmawiał: kpr. Łukasz Czarnecki-Pacyński, żołnierz 4W-MBOT