– Byliśmy przerażeni widząc jak nasz film wyprzedził prawdziwą tragedię – mówi Maciej Stuhr, odtwórca roli polityka Pawła Rudnickiego w filmie „Sala samobójców. Hejter”. Z aktorem rozmawia Joanna Sławińska.
Jan Komasa nie po raz pierwszy wpisuje się swym najnowszym filmem, w taki nurt polskiego kina, które niesie ważny przekaz. Tym razem reżyser odnosi się do aktualnych zjawisk związanych z możliwościami internetu, i jego wpływem na życie publiczne. Pan w „Sali samobójców. Hejter”, zagrał wyraziście i wiarygodnie, złożoną postać człowieka, który obawia się ujawnić publicznie pewien ważny element swego życia. Jest kandydatem na prezydenta miasta, który, jeśli chce wygrać, musi się odnaleźć w realiach. Czym dla Pana jest udział w tym filmie?
Przede wszystkim jest spotkaniem z Jankiem Komasą, który od swojego debiutu przykuł moją uwagą jako niezwykle ciekawy artysta, mający coś nowego do powiedzenia, znajdujący nową formę nawiązania porozumienia z młodą publicznością.
Po
drugie jestem człowiekiem, którego hejt nie ominął w życiu,
chociaż przez wiele lat się przed nim strzegłem… aż tu nagle!
No i temat, który wart jest niejednego filmu i dyskusji,
a myślę, że teraz, za sprawą Janka Komasy, powróci
w rozmowach i w refleksji o tym do czego zmierzamy,
czym jest internet, jakie zagrożenia może stwarzać, jakie potrzeby
ludzkie zaspokaja, dlaczego wyciąga z niektórych ludzi to, co
najgorsze.
Rzeczywiście coraz bardziej uświadamiamy sobie te zagrożenia. Ale obserwuję Pana wpisy na Facebooku, jest Pan aktywny. Z jakiego powodu?
Jestem, od czasu do czasu. Jak mnie coś rozśmieszy, albo rozzłości, to komunikuję się w ten sposób z moją widownią, a bywa tak, że moje posty nie żyją tylko na mojej ścianie, są udostępniane, to się rozchodzi w postępie geometrycznym. Czasami mój niewinny żart jest nadinterpretowany we wszystkie możliwe sposoby, co mnie zadziwia i niekiedy powstrzymuje od zbytniej aktywności w sieci.
Rzeczywiście
jest to olbrzymie zjawisko wirtualnej rzeczywistości, która dla
niektórych staje się główną rzeczywistością. Niesie wiele
drogocennych możliwości. Kiedyś znajoma potrzebowała bardzo
rzadkiej grupy krwi dla swojego dziecka, napisałem post i po 2
godzinach krew była w szpitalu, więc użycie tej formy
przekazu może nawet ratować życie. Ale też nie mam problemu
wyobrazić sobie, że jakiś post, czy tweet prezydenta – jednego
czy drugiego – wywoła kiedyś wojnę. Albo stanie się to przez
fejkowy post, wykreowany przez złych ludzi, albo ludzi interesu,
albo nawet jakiegoś bota.
Z drugiej strony społeczności zwołują się w internecie, np. Wiosna Ludów w krajach arabskich była możliwa dzięki temu. Różne protesty ludzi, akcje są zwoływane w internecie. Zjawisko jest rzeczywiście diaboliczne, nieobliczalne w skutkach, pozytywne i negatywne. W „Sali samobójców. Hejter” według scenariusza Mateusza Pacewicza mamy do czynienia z piętrowym hejtem budowanym już przez agencję. Bohater z wykonawcy zleceń staje się wręcz kreatorem hejterskich ataków wobec ludzi, wyróżnia się pomysłowością. W tym właśnie filmie Pana postać zostaje bardzo mocno dotknięta hejtem, dochodzi do tragedii. Jak budowaliście z reżyserem postać kandydata na prezydenta, Pawła?
Dużo
rozmawialiśmy z Jankiem o tym, za jakim politykiem
tęsknimy i jakiego chcielibyśmy mieć. Jak sobie już mniej
więcej to wymyśliliśmy, to zaczęliśmy się zastanawiać jakie
pułapki czekałyby na taką postać. Nie tylko pułapki planowane
przez jego wrogów, ale też pułapki, które sam na siebie zastawia
i w nie wpada.
Wiemy
nie od dziś, jak trudnym i brudnym zajęciem jest polityka, jak
wiele zakulisowych spraw się musi toczyć, jak często trzeba
odchodzić od swoich przekonań na rzecz polityki. I nawet
często ci, którzy wydają się najbardziej ideowi, nie są od tego
wolni – potem okazuje się, że za tym stały pieniądze albo że
ktoś się przefarbował, był narodowcem, jest teraz największym
„lewakiem”, a była kandydatka lewicy na prezydenta jest
nagle drapieżną ultraprawicową dziennikarką, itd. Widzimy, że to
wszystko są jakieś interesy, tracimy już trochę rozeznanie.
A najgorszym tego efektem jest to, że tracimy zaufanie.
Przestajemy w ogóle wierzyć w cokolwiek. Wstrząsnął
mną reportaż po tragedii na Giewoncie, kiedy ludzi poraził piorun
i pytano TOPR–owców: „Czemu żeście tych ludzi tam nie
zatrzymywali?” A oni mówili, że zatrzymywali, mówili: „Nie
idźcie, bo uderzy w was piorun”. To przykład tego, że
dzisiaj ludzie stracili zaufanie do jakichkolwiek racjonalnych nawet
ostrzeżeń, chcą się przekonać na własnej skórze, bo tylko
wtedy się dowiedzą. No i niektórzy się dowiedzieli
ostatecznie.
Ma Pan wrażenie, że polityka stała się bardziej cyniczna niż była kiedyś?
Cyniczna
była zawsze i te mechanizmy istniały jak świat światem,
natomiast dziś każdy ma dostęp do całej wiedzy naszej planety.
Mogę wyciągnąć komórkę i odpowiedzieć pani w 10
sekund na najbardziej skomplikowane pytanie. Z jednej strony to
błogosławieństwo, z drugiej – o czym mówiła Olga
Tokarczuk w swojej mowie noblowskiej – widzimy, że świat nie
staje się przez to lepszy. A ilość tej wiedzy powoduje, że
jesteśmy skazani na bezustanną selekcję zalewających nas
informacji. Znajdując jakiś news, który nam wyskakuje na
facebooku, czy jakimś portalu, po pierwsze musimy ocenić, czy jest
on prawdziwy, a jesteśmy wychowani w kulturze tego, że
publikacja bardziej jest prawdziwa niż nieprawdziwa. (…) Musimy
dokonać oceny tej informacji, która nas niepokoi.
Jeszcze
za czasów mojej młodości istniały pewne wyrocznie, autorytety,
media, które dokonywały za nas selekcji tych informacji: CNN, BBC,
wiadomości telewizyjne, gazety, które jednak z tego gąszczu
wyławiały rzeczy prawdziwe, istotne, naprawdę ważne. Dzisiaj
każdy tej weryfikacji musi dokonać sam, no i kłopoty gotowe.
Powiedział Pan, że może w ciągu 10 sekund odpowiedzieć na każde pytanie zaglądając do internetu, ale jak Pan doskonale wie, jako psycholog z wykształcenia, na najważniejsze, egzystencjalne pytania nie dostaniemy odpowiedzi tak szybko. Jeśli mamy zalew tych informacji, w dużej mierze niepokojących, następnie podważanych, to gdzie szukać sensu? Gdzie Pan znajduje sens?
Ja
go znajduję u mojego synka najwięcej. Zaraz po naszej rozmowie
pójdę do domu, przytulę go, pobawię się z nim i zrobię
mu obiad – wtedy będę wiedział, jaki jest sens. Żebyśmy się
kochali, żebyśmy walczyli o lepszy świat dla niego i jego
przyszłego potomstwa. Banalne, ale nie mam co do tego żadnych
wątpliwości.
Sensem
mojego życia jest moja rodzina i przyjaciele, ludzie
i zwierzęta, przyroda, wokół której żyję.
Dopiero
później idzie aktorstwo, które coraz mniej mnie interesuje, bo
zakosztowałem ostatnio reżyserii filmowej i teatralnej. To ma
większy sens od aktorstwa. Aktorstwo jest bardzo piękne, jest
niezwykle delikatnym bytem – mówię o rolach, które się
pojawiają i znikają, są lepsze i gorsze, czasami dana
rola jednego wieczoru w teatrze jest lecąca pod chmury,
a drugiego dnia jest bardziej przyziemna. Aktorstwo przypomina
piękny kwiat, który zakwita lub nie, a reżyseria przypomina
bardziej pracę ogrodnika, który nawozi ziemię, orze ją z pługiem,
musi się nagnoić w tych ekskrementach, którymi użyźnia
ziemię, wymyśla, gdzie posadzić ten kwiat, jak go podlewać, jakie
warunki mu zapewnić. Potem ten kwiat zakwita, a ogrodnik stoi
z boku i patrzy.
Jest Pan świeżo po premierze reżyserowanych przez siebie „Innych ludzi” Doroty Masłowskiej, z udziałem studentów.
To
spektakl dyplomowy studentów IV roku Akademii Sztuk Teatralnych we
Wrocławiu. Z Dorotą Masłowską czułem się związany
właściwie od jej debiutu, to bardzo bliska mi autorka, poprzez
zabawy z językiem polskim, inteligencję i niezwykłe
poczucie humoru. A te wszystkie historie, które są tak
śmieszne, są też podszyte wielką tragedią, czułością
w stosunku do bohaterów, i dojmująco smutne. Mój tato,
który widział próbę generalną, zacytował słowa z „Wesela”
Wyspiańskiego: „historia wesoła, a ogromnie przez to
smutna”.,
Aktorzy
narzekają, że jeśli chodzi o aktorstwo filmowe, to nie bardzo
mają wpływ na całość, w przeciwieństwie do aktorstwa
teatralnego – bo nie wiedzą co zostanie z ich kreacji po
montażu.
Jeszcze 2 miesiące temu, gdybym był zmuszony do odpowiedzi na to, czy czuję się bardziej człowiekiem filmu czy teatru, to pewnie bym odpowiedział, że filmu. I jest to rzeczywiście fascynująca przygoda, przy czym teraz, po moim debiucie jako reżysera teatralnego zauważam, że jednak film jest niezwykle ograniczony do technicznego aspektu – operatorskiego, montażowego itd. – i jeżeli się nie spełni tych wszystkich elementów, to film zaczyna się sypać, jest gorszy.
Natomiast
w teatrze granicą jest wyłącznie wyobraźnia, o czym
ponownie się przekonałem i uwierzyłem w teatr na nowo.
Po raz trzeci czy czwarty w życiu, pokochałem teatr bardzo
mocno, bo na scenie wszystko można. Oczywiście światło, muzyka
i scenografia też są ważne, jak w kinie, ale łatwiej
nad nimi zapanować i zrobić dokładnie taki spektakl, jak się
chciało. Jak się jeszcze ma do czynienia z młodzieżą, która
ze swoim entuzjazmem, porywem i wielkimi emocjami rzuca się
w to jak żaden inny zespół zawodowego teatru, przyjmując
wszystko z nadzieją i optymizmem, to bierzemy udział
w świetnej przygodzie.
Gdzie można było i będzie jeszcze ten spektakl zobaczyć?
W dużej sali szkoły aktorskiej we Wrocławiu, przy ul. Braniborskiej, ale z pewnością też w Łodzi na Festiwalu Szkół Teatralnych w maju i, mam nadzieję, uda nam się ten spektakl pokazać w stolicy, może jeszcze gdzieś, pertraktacje się już rozpoczęły. Naszym największym marzeniem jest, żeby ten spektakl zagościł w repertuarze profesjonalnego teatru na stałe, żeby nam za rok nie zniknął z afisza.
Czy myśli Pan iść teraz w kierunku reżyserii?
Jako
aktor czuję się człowiekiem bardzo spełnionym i z pewnością
będę dalej grał, ponieważ to uwielbiam, kocham, i jest to
moim przeznaczeniem, natomiast ta przygoda reżyserska zdecydowanie
poszerzyła moje horyzonty, zelektryzowała mnie na nowo, odmłodziła.
Poczułem motyle w brzuchu i entuzjazm i nowe
połączenia neuronów w głowie, których już dawno nie
czułem.
Na razie jestem wypruty, powiem brzydko, po premierze i nie czas w tej chwili myśleć o nowych projektach, ale słodko ten owoc smakował, więc kto wie?
Zakosztował
Pan też reżyserii filmowej i również w pracy
z młodzieżą.
Tym
razem ze studentami w Warszawie, z którymi pracuję od
paru lat i udało nam się już nakręcić cztery 30–minutowe
filmy, trzy z nich są już do obejrzenia na moim kanale YouTube
„Maciej Stuhr to kanał”: „Milczenie polskich owiec”, „Ding
dong” oraz „Krwawy dziekan”, bo i horror nakręciliśmy.
A nasz najnowszy film, czyli „II symfonia na wiolonczelę
i orkiestrę” do wielkiego dzieła Pawła Mykietyna, film
niemy, eksperymentalny, tylko do muzyki, jeszcze powalczy trochę na
festiwalach i potem znajdzie się w sieci, a wszystkie
cztery wyjdą na DVD wydane przez Kino Świat.
Każdy
z tych filmów jest jakąś wprawką, eksperymentem – razem
z moim operatorem Maciejem Puczyńskim postanowiliśmy każdy
z tych filmów zrobić w innej konwencji, w innym
gatunku. „Milczenie polskich owiec” to taki typowy film
kawiarniano–stolikowy, Jim Jarmusch z „Kawą i papierosami”
był nam bliski przy powstawaniu tej etiudy. Z kolei „Ding
dong” to komedia, może bardziej w stylu Juliusza
Machulskiego, o eliksirze młodości, który nagle zadziałał
na parę uroczych staruszków.
„Krwawy
dziekan” to pastisz horroru dziejący się w szkole
teatralnej, gdzie studenci, młodzi adepci aktorstwa muszą walczyć
o życie swoim aktorstwem, bo inaczej tajemna siła ich zabija,
a jak źle grają … to zabija widzów, więc jest potworna
tragedia! Natomiast „II koncert na wiolonczelę i orkiestrę”
to chyba najpoważniejsza propozycja, eksperymentalna i trochę
artystyczna, bardzo frapujący temat, który zaczerpnąłem
z reportażu przeczytanego w „Dużym Formacie” o młodym
człowieku, którego życie po wylewie krwi do mózgu zmienia się
diametralnie i zostaje uwięziony w swoim ciele, ale za
sprawą technologii – zresztą polskiej – zwanej Cyber–Okiem
zaczyna się komunikować ze światem. Tą drogą dowiadujemy się
o jeszcze większym nieszczęściu, które mu towarzyszy.
Poważniejsza wypowiedź, ale walczymy, uczymy się, próbujemy
różnych form.
Wróćmy do „Sali samobójców. Hejter”, filmu, który 6 marca wszedł do kin, a obecnie można już legalnie obejrzeć go w sieci. We wrześniowym wywiadzie w ubiegłym roku https://legalnakultura.pl/pl/czytelnia–kulturalna/rozmowy/news/3345,jan–komasa–nie–zajmuje–stanowiska–robie–filmy, Janek Komasa powiedział mi, że wydarzyły się niewyobrażalne zbiegi okoliczności. Mówił o tym, że zdjęcia zakończyły się 22 grudnia, kilka tygodni przed zabójstwem Pawła Adamowicza, a filmowy kandydat na prezydenta, który zostaje zamordowany, ma na imię Paweł. Zabójca w filmie – który, podkreślmy, był nakręcony przed tym wydarzeniem, o scenariuszu nie wspominając – ma na imię Stefan, tak samo jak zabójca Pawła Adamowicza. Jan Komasa, wspomniał również w tymże wywiadzie, że pierwotna, zapisana w dokumentach, data premiery filmu, to był 13 stycznia (zamach na Adamowicza miał miejsce 13 stycznia), ta data akurat się zmieniła. Co Pan o tym myśli, co Pan poczuł, kiedy się dowiedział o tych zbieżnościach?
To
się wymyka osądowi w ogóle, cóż o tym myśleć, tylko
ciarki czuć na plecach. Pamiętam jak w ten tragiczny dla
prezydenta Gdańska dzień, siedziałem przykuty do telewizora… Nie
wierzyłem własnym oczom i tylko wymieniałem SMS–y
z Jankiem: „czy ty to widzisz?”, a on tak samo przykuty
do swojego telewizora, pisał, że to jest niebywałe. Byliśmy
zszokowani tym, jak fikcja została dogoniona przez życie, a nawet
to życie wyprzedziła.
(…)
Bo myśmy kręcili political fiction, a tu nagle się okazuje,
że to nie była fikcja, że to nie tylko mogłoby się przydarzyć,
ale to się stało, i to na naszych oczach. (…) I tu
muszę pani powiedzieć, że myśmy w pierwszym odruchu po
tragedii w Gdańsku byli przerażeni, nie tylko tą tragedią,
ale też tym, jak ten film zostanie odebrany, czy on nagle nie zyska
jakiś aspektów, których byśmy nie chcieli. Była obawa, że ktoś
nas może posądzić o to, że wykorzystujemy to co się
wydarzyło, bo film widzowie obejrzą później. Nieprawdopodobna
sytuacja, nie do wymyślenia.
I dlatego mówmy wyraźnie, kiedy ta historia została wymyślona – dużo wcześniej niż miał miejsce historia prezydenta Gdańska, i tragiczne jest dla nas to, że fantazja Mateusza Pacewicza, scenarzysty „Hejtera”, pokryła się z rzeczywistością.
Chciałby Pan mieć takiego prezydenta jak pana bohater z „Sali Samobojców. Hejtera”, Paweł Rudnicki?
Wyobraziliśmy
sobie takiego idealnego kandydata, który też ma swoje słabości,
który musi iść na kompromisy. To skłania do pytań, gdzie jest
ten moment, w którym ten super–człowiek być może będzie
super–politykiem, a być może skończy tak, jak większość
kończy, jako cyniczny gracz.
Oczywiście
było to nasze wyobrażenie na temat tego, jakiego byśmy chcieli
mieć prezydenta, a z drugiej strony mieliśmy na uwadze
rzeczywistość – czym polityka jest i jak trudnych trzeba
dokonywać wyborów, jak trzeba czasem zaprzeczać samemu sobie w tym
fachu, bo nie da się chyba inaczej. Mieszanina ideowości, pracy,
kunktatorstwa, układów i realnego wpływu na bieg zdarzeń.
I szczęścia. Tak jak aktor czy reżyser musi mieć szczęście
do tego, żeby znaleźć tekst, partnerów, trafić w swój czas
itd., tak myślę, że wybitny polityk musi mieć szczęście do
tego, żeby móc zrealizować swoją wizję, a te kompromisy,
które podejmuje, żeby były jak najmniej kosztowne moralnie.
Jak Pan przeskakuje z ról komediowych do poważnych i nie traci wiarygodności? Z jednej strony jest współpraca z Krzysztofem Warlikowskim w teatrze, a z drugiej komedie filmowe dla masowego widza. Nie ma czegoś takiego, że już taki jest Pan śmieszny i zabawny, że jak wchodzi na scenę w dramacie, to się wszyscy śmieją – a to jest, myślę, koszmar dla aktora. W poważnym filmie Janka Komasy, gra Pan jedną z najlepszych swoich ról. W sumie w swym życiu zawodowym nie dał się Pan zaszufladkować.
Chyba
zdaję się na moją intuicję i spełniam swoje marzenia, bo
moim marzeniem było zostać jak najbardziej wszechstronnym aktorem.
Uwielbiałem rozśmieszać ludzi i do dzisiaj uwielbiam,
zaczynałem od kabaretu i komedii i do dzisiaj jak ktoś
przychodzi do mnie ze śmiesznym scenariuszem, to ma fory od razu,
jeżeli tekst jest naprawdę śmieszny.
Natomiast
od początku byłem absolutnie przekonany, że chcę być też
aktorem dramatycznym, jestem wychowany na Teatrze Starym w Krakowie,
na tym wspaniałym pokoleniu artystów teatru, do którego należy
mój tato. Wiedziałem, że bez tego nie będę się czuł do końca
spełniony i szczęśliwy. Już na samym początku, po moich
przygodach kabaretowych i po roli w „Fuksie”
i „Chłopaki nie płaczą”, poszedłem do szkoły aktorskiej
i zamknąłem się tam na 3 lata, ćwicząc warsztat aktora
teatralnego, odłożyłem na półkę wszystkie bardzo ciekawe
propozycje filmowe i telewizyjne, kolejnych komedii i seriali,
bo chciałem spróbować czegoś innego. Szedłem za tą intuicją
i ona mnie rzadko zawodziła, do dziś tak kieruję swoją
drogą, żeby tę wszechstronność zachowywać.
Teraz
są te nowe przygody reżyserskie, które otwierają nowy rozdział
w moim życiu. To wszystko wynika z realizacji pewnego
planu i marzenia. Nie jest to kunktatorstwo, raczej idę za
intuicją i rozważam, czy dana rola, dany projekt spowoduje,
kim będę za 5 czy 10 lat, czy mi pomoże, czy mi zaszkodzi. To jest
mój główny klucz – jak patrzę z takiej perspektywy, od
razu jestem mądrzejszy, czy przyjmować role.
Rozmawiała Joanna
Sławińska, dziennikarka Polskiego Radia
Fot. Jaroslaw
Sosiński