W lutym będziemy obchodzić 95. urodziny Gdyni. Co się w niej zmieniło na przestrzeni lat i jak ją wspominają starsi mieszkańcy miasta – ludzie, którzy tu się urodzili i nie wyobrażają sobie życia gdzieś indziej?
Zofia Gajewska, z domu Ossowska – przez najbliższych nazywana Zonią – urodziła się w Gdyni w 1934 roku. Pamięta nasze miasto z czasów okupacji i jest świadkiem jego rozkwitu oraz zmian, które zachodziły w nim na przestrzeni lat. To tu zdobyła wykształcenie, wyszła za mąż, wychowała dwie córki i doczekała się wnuków. Wszyscy są lokalnymi patriotami i tak jak Zofia nie wyobrażają sobie życia gdzie indziej.
Ktoś, kto spędził w Gdyni 87 lat, widział wiele zmian zachodzących w naszym mieście.
– Najwięcej zmian zachodzi współcześnie, ale dla gdynian takim momentem przełomowym były również lata 70. To w tamtym okresie powstało bardzo dużo nowych dzielnic, między innymi: Obłuże, Karwiny i chyba Dąbrówka. No i rok 1989, ale to już całkiem inna historia. Teraz jest zupełnie inny styl życia i standard. Wtedy powstawały blokowiska z betonu, szybko budowane, bo był straszny głód mieszkaniowy. Kiedyś czekało się na własne m2 kilka lat, potem już kilkadziesiąt. Na przykład moja starsza córka miała czekać aż 30 lat – wspomina Zofia Gajewska.
Skąd się wzięło w tamtych czasach tak wielkie zapotrzebowanie na mieszkania?
– Do Gdyni zaczęło napływać coraz więcej ludzi i ogólnie ludzie gnieździli się na kilku metrach. Poza tym ten bum wywołały pożyczki pobrane w latach 70. przez rząd. Budowano dużo, ale byle jak. Wtedy właśnie powstawały całe dzielnice. Kiedy pracowałam w Stoczni imienia Komuny Paryskiej w Gdyni, większość pań ze mną współpracujących mieszkała w poniemieckich barakach, a potem przeprowadziła się na Obłuże.
Gdy wybuchła wojna Zosia była pięcioletnim dzieckiem i ma z tamtego okresu wiele wspomnień.
– Straszne, niedobre wspomnienia. Szybko dojrzewałam, tak nad wiek. W ciągu paru tygodni, miesięcy musiałam się nauczyć niemieckiego, bo wiedziałam, że moi rodzice będą zagrożeni. W momencie wyjścia na klatkę schodową nie wolno już było mówić po polsku, a na ulicy w ogóle. Moi rodzice znali niemiecki z czasów zaboru, bo tutaj mieszkali. Wychowywałam się z najmłodszą siostrą mojej mamy, która była tylko o 3 lata ode mnie starsza. Więc kiedy ja miałam 5 lat, ona miała 8 i wtedy jeszcze zupełnie nie znałyśmy niemieckiego. I to właśnie spowodowało, że musiałyśmy w przyśpieszonym tempie się go nauczyć. Starsi Niemcy, którzy mieszkali w tamtym okresie w Gdyni, rozumieli, że nam się dzieje krzywda, moja mama często z nimi rozmawiała. Byli normalnymi ludźmi, ale jednak Niemcami… Najgorzej wspominam front w 1945 roku. Przez 6 tygodni musieliśmy mieszkać w piwnicy – opowiada Zofia.
Dzieci uczyły się niemieckiego na podwórku i od przyjezdnych. U Zofii w domu nigdy nie mówiło się w tym języku. To moment wyjścia na ulicę był sygnałem, że trzeba się przestawić z polskiego na niemiecki.
Od czego zaczęła się nauka języka?
– Zaczęło się od prostych słówek, pytań. O chleb, o masło, a potem już poszło. Dalej była szkoła z obowiązkowym niemieckim. Zresztą dzieci szybko się uczą i wszystko łapią – wyjaśnia Zofia.
Po wojnie nie używała niemieckiego przez ponad 20 lat. Nie lubiła go. Dopiero po wielu latach, podróżując razem z mężem Januszem, który był działaczem sportowym i nie znał niemieckiego, została zmuszona do roli tłumaczki.
Zofia zapytana, czy miała kiedyś pokusę, żeby zamieszkać gdzie indziej i uciec od tych wojennych wspomnień, odpowiada bez namysłu:
– Nigdy, przenigdy! Zawsze Gdynia była dla mnie najładniejsza, taka przestrzenna. Poza tym tutaj się urodziłam, moja mama stąd pochodziła. Nie wyobrażam sobie życia gdzieś indziej, a za granicą to już w ogóle. Na świecie jest dużo pięknych rzeczy wartych zobaczenia, ale to na chwilę – na pewno nie na stałe.
Zofia od zawsze byłą związana z centrum Gdyni. W młodości mieszkała przy ulicy Starowiejskiej, tam się uczyła i miała przyjaciół. Teraz przeniosła się na Wzgórze św. Maksymiliana.
Przyjaźnie i związki zawierane w czasach młodości Zofii, mimo niesprzyjających okoliczności – a może właśnie z ich powodu – były oparte na zupełnie innych fundamentach niż współcześnie.
– Nie było takich tendencji materialistycznych, jak obecnie. Nikt nie rywalizował ze sobą o ciuchy czy jakieś inne rzeczy. Chodziliśmy w ubraniach szytych dosłownie z byle czego, przerabianych setki razy. Nikt nie zwracał uwagi na strój. Byliśmy po prostu szczęśliwi, że przeżyliśmy wojnę. Do tej pory spotykam się ze swoimi koleżankami z klasy maturalnej. Umawiamy się w kawiarni i gadamy, śmiejemy się, zachowujemy się, jakbyśmy znowu miały po 18 lat. Za dużo przeżyłyśmy i to było wartością samą w sobie. Trauma potrafi jednoczyć ludzi – mówi Zofia.
Gdynianka zapytana, kiedy ostatni raz kąpała się w Bałtyku odpowiada:
– Oj dawno, ze względu na zdrowie i wiek. Ale jako dziecko bezustannie. Mieszkaliśmy blisko morza, więc latem całe podwórko szło na plaże. Nie było w Gdyni jeszcze tylu turystów, statków, woda była inna.
I choć czasy się zmieniły – Gdynia to wciąż okno na świat. A zmiany są konieczne, bo bez nich nic nie ma sensu.
tekst i foto: Magdalena Śliżewska
UM Gdynia